Zanim stał się jednym z najbardziej znanych świętych w historii Kościoła, był po prostu Fernandem. Urodził się w 1195 r. w Lizbonie, w Portugalii, w dobrze sytuowanej rodzinie. Miał dobre warunki życia, dostęp do edukacji i – jak na tamte czasy – całkiem niezłą perspektywę. Wszyscy spodziewali się, że zrobi karierę. Może zostanie kanonikiem, może trafi na dwór biskupi, a może po prostu będzie szanowanym duchownym w rodzinnej Portugalii. Tylko że Fernando nie był typem, który chciał żyć wygodnie i spokojnie. W jego sercu szybko pojawiło się pragnienie czegoś więcej. Coś go uwierało w tym uporządkowanym, przewidywalnym świecie.
Wstąpił do Zakonu Augustianów. Spędził kilka lat na modlitwie i nauce, próbując znaleźć swoje miejsce w Kościele. Uczył się Pisma Świętego, łaciny, teologii, ale nadal miał wrażenie, że jego droga jeszcze się nie zaczęła. I wtedy wydarzyło się coś, co wywróciło jego życie do góry nogami i pokazało, że marzenie o „czymś więcej” było całkiem realne.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Z Maroka do Sycylii
Reklama
Wszystko się zmieniło, gdy Fernando – wtedy jeszcze młody augustianin – dowiedział się o męczeńskiej śmierci pięciu franciszkanów. Zginęli w Maroku, głosząc Ewangelię wśród muzułmanów. Ich ciała zostały sprowadzone do Portugalii i wystawione w klasztorze, w którym przebywał Fernando. Patrząc na tych, którzy oddali życie za wiarę, zrozumiał, że właśnie tego szukał – życia na serio, bez kompromisów. Takiego, w którym chodzi nie tylko o wygodne nauczanie, ale też o świadectwo. To był moment decyzji. Zostawił Zakon Augustianów, przyjął imię: Antoni i wstąpił do franciszkanów – młodego wtedy zakonu, który żył radykalnie: bez majątku, w ubóstwie, z sercem otwartym na ludzi. Nie szukał zaszczytów, chciał jechać na misje. I rzeczywiście – niedługo później wypłynął do Maroka z nadzieją, że pójdzie śladem męczenników, których tak bardzo podziwiał. Ale Bóg miał dla niego inne plany. W Afryce ciężko zachorował. Tak bardzo, że nie był w stanie dalej pracować ani podróżować. Podjęto decyzję, że musi wrócić do domu.
Na tym jednak nie koniec. Statek, którym płynął z powrotem do Portugalii, został zepchnięty przez burzę i ostatecznie Antoni dopłynął do Sycylii. Nie do Lizbony. Nie do swojego klasztoru. Trafił do zupełnie innego kraju, do zupełnie innego życia.
Niepozorny początek
Po dotarciu do Włoch Antoni nie próbował się nikomu narzucać. Choć był świetnie wykształcony, znał Pismo Święte na wskroś i potrafił z pamięci cytować Ojców Kościoła, nie wywyższał się. Wręcz przeciwnie – szukał prostoty. Trafił do małego klasztoru, a potem do eremu, czyli miejsca pustelniczego, gdzie bracia żyli cicho, ubogo i z dala od zamieszania. Nie głosił kazań, nie wykładał, nie starał się zaistnieć. Przez długi czas był dla innych po prostu „tym cichym bratem z Portugalii”. Miał swoje obowiązki, modlił się, pomagał, nie rzucał się w oczy. I pewnie wszystko zostałoby po staremu, gdyby nie pewne spotkanie franciszkanów i dominikanów, na którym... zabrakło kaznodziei. Ktoś z przełożonych poprosił wtedy Antoniego, żeby powiedział kilka słów. A on wyszedł na środek i zaczął mówić. Prosto, ale tak, że każdy miał wrażenie, iż mówi właśnie do niego. Nagle wszyscy zobaczyli, że ten skromny brat ma w sobie coś wyjątkowego. I że do tej pory po prostu nikt nie dał mu szansy. Od tego momentu jego życie całkowicie się zmieniło.
Kazania, które poruszały ludzi... i ryby
Reklama
Po wygłoszeniu tamtego kazania wieść o Antonim zaczęła się szybko rozchodzić. Z pokornego brata z pustelni stał się jednym z najważniejszych kaznodziejów franciszkańskich swoich czasów. Wędrował po Włoszech i Francji, by głosić kazania, które przyciągały tłumy. Ale nie tylko styl jego mówienia robił wrażenie – ważniejsze było to, że mówił z przekonaniem, które się czuło. I że naprawdę żył tym, co głosił. Niektórzy słuchali go z ciekawości, inni z potrzeby zmiany. Byli tacy, którzy po usłyszeniu jego kazań oddawali niesprawiedliwie zdobyte majątki, pojednywali się z rodziną albo wracali do Kościoła po latach. Dla wielu był kimś, kto pomagał im wrócić do czegoś dobrego, do czegoś, co już dawno zgubili. Już za życia przypisywano mu nadzwyczajne wydarzenia – uzdrowienia, nawrócenia, pomoc w chwilach, gdy nikt inny nie mógł nic zrobić. Jedna z najsłynniejszych historii mówi o tym, jak wygłaszał kazanie... do ryb. Brzmi dziwnie? Trochę tak. Ale legenda głosi, że gdy ludzie nie chcieli go słuchać, zwrócił się do rzeki – a ryby wynurzyły się z wody i „słuchały” go uważnie. Czy to wydarzyło się naprawdę? Trudno powiedzieć. Ale pokazuje to, jak silny był jego wpływ i jak bardzo ludzie wierzyli w jego bliskość z Bogiem. Inne historie mówią o tym, jak rozmnożył chleb, pomógł w odnalezieniu zaginionych dzieci albo uzdrowił ludzi, którzy nie mieli już żadnej nadziei.
Zmarł w 1231 r. w wieku zaledwie 36 lat. A rok później został ogłoszony świętym – co jak na czasy średniowieczne odbyło się naprawdę błyskawicznie.
A dlaczego „od rzeczy zagubionych”?
No właśnie – dlaczego właściwie św. Antoni kojarzy się dziś głównie z szukaniem zagubionych rzeczy? Kluczy, portfela, dokumentów, a czasem i... cierpliwości albo sensu życia? Skąd to się wzięło? Jak to często bywa, wszystko zaczęło się od jednej historii. Pewien nowicjusz – młody zakonnik – postanowił uciec z klasztoru. Zabrał ze sobą książkę, która należała do Antoniego. A nie była to byle jaka książka – w tamtych czasach każda księga była cenna, bo pisana ręcznie i często jedyna w swoim rodzaju. Dla Antoniego ta konkretna miała też znaczenie osobiste – korzystał z niej podczas nauki i głoszenia kazań. Kiedy zauważył, że książka zniknęła, nie prowadził śledztwa, nie robił awantury. Po prostu się pomodlił. Poprosił Boga, żeby pomógł mu odnaleźć zaginiony przedmiot i jednocześnie... osobę, która go zabrała. Kilka dni później nowicjusz wrócił. Oddał książkę, przeprosił i poprosił o przyjęcie z powrotem do wspólnoty.
Reklama
Z czasem zaczęto wierzyć, że modlitwa za wstawiennictwem św. Antoniego pomaga w odnajdywaniu nie tylko rzeczy, ale też ludzi – i nie chodzi tu tylko o zagubienie fizyczne. Czasem ludzie po prostu „gubią się w życiu”. I właśnie wtedy Antoni staje się kimś, do kogo można się zwrócić. Właśnie dlatego na całym świecie, gdy coś znika bez śladu, wiele osób mówi: „Święty Antoni, pomóż!”. I co ciekawe, to westchnienie do świętego bardzo często działa.
Bliski ludziom
Świętych w historii Kościoła było wielu – uczonych, męczenników, wizjonerów. Ale nie wszyscy zostali zapamiętani jako „bliscy”. Święty Antoni właśnie taki był – nie od wielkich tronów i niedostępnych ideałów, ale od codzienności. Od spraw zwykłych ludzi. Chociaż miał ogromną wiedzę i był znakomitym kaznodzieją, nigdy nie patrzył na innych z góry. Potrafił mówić o Bogu w taki sposób, że rozumieli go zarówno profesor, jak i prosty rolnik. Był elokwentny, ale nigdy nie „gadał dla efektu”. Mówił tak, żeby dotrzeć – nie zaimponować. W jego kazaniach nie chodziło tylko o słowa – chodziło o zmianę życia. Sam żył bardzo skromnie, bez wygód, nie szukał popularności. Wierzył, że najważniejsze rzeczy dzieją się nie na scenie, ale po cichu – w sercu, w sumieniu, w relacjach.
To właśnie dlatego Antoni do dziś przyciąga ludzi. Bo nie tylko pomaga znaleźć zgubione rzeczy, ale też pokazuje, że w życiu – mimo chaosu, zagubienia, różnych kryzysów – można odnaleźć coś więcej: sens, kierunek, spokój.
W jego sanktuarium w Padwie codziennie pojawiają się tłumy – nie tylko 13 czerwca, w jego święto. Ludzie przybywają z całego świata. Czasem po coś bardzo konkretnego, a czasem po prostu, żeby się wyciszyć. Bo św. Antoni nie narzuca się swoją świętością – on po prostu jest. Gotowy, żeby wysłuchać.